Deborah od zawsze żyła między młotem a kowadłem. Dziadek powtarzał jej by nie wyrywała się przed szereg i nie wtykała nosa w nie swoje sprawy; babka natomiast nieprzerwanie zachęcała Dee do — poniekąd agresywnej — autopromocji. Mawiała: "mężczyźni mogą sobie milczeć, ale tobie, jako kobiecie, nic się nie należy. Musisz więc o wszystko walczyć sama. Jeśli będzie trzeba — krzycz. Jeśli coś ci odbiorą — wyrwij im to z rąk. Rozumiesz?" I Dee rozumiała, nie potrafiła tylko pogodzić tych dwóch antagonistycznych sposobów postępowania. Ostatecznie robiła, więc to co potrafiła najlepiej — czyli wypełniała papiery i podnosiła larum tylko jeśli dostała źle uzupełniony formularz, albo niewłaściwie podpisane rozporządzenie. Tamtego, wyjątkowo brzydkiego sierpniowego popołudnia, zrobiła jednak krok — a właściwie sus — w kierunku rad babki. Wszystko przez to piekielnie niepoprawnie wykonane zawiadomienie.
Początkowo, gdy pognieciony papier trafił w jej długie palce, widziała jedynie, praktycznie nieczytelny podpis i parę plam po kawie. Później dotarło do niej, że nie tylko brakuje daty, ale i odpowiedniej pieczęci, którą powinny przybić sekretarki na pierwszym piętrze. Na granicę apopleksji doprowadziła ją jednak dopiero treść zawiadomienia, pełna ogólników, niedoprecyzowanych stwierdzeń i wielopodmiotowych zdań, pozbawionych przecinka. Zrozumiała jedynie, że nocami w Muzeum Historii Naturalnej dzieją się jakieś — zgodnie z tym co napisał "pewien zaniepokojony czarodziej z sąsiedztwa" — niezidentyfikowane i niedookreślone, dziwne rzeczy. Żadnych konkretów, przybliżonego rozpoczęcia, czasu trwania czy natury tych klasycznie bezbarwnych — dziwnych rzeczy. Deborah mocno zacisnęła usta, po czym, biorąc przykład z babki, wzięła kilka głębokich oddechów. Przecież nie mogła puścić tego dalej. Co miałaby powiedzieć podwładnym? Jakie podać szczegóły? O czym by później pisała w raporcie? Co wstawiła w rubryce "charakter wykroczenia"? Czy w ogóle do jakiegoś doszło? Może te całe dziwne rzeczy wcale nie podlegały pod jej Departament? Chwilę dumała, co z tym fantem zrobić, aż w końcu szybkim, choć pełnym wahania krokiem, ruszyła do znajdującego się obok gabinetu Kenta.
Już od progu, uderzył ją gryzący zapach palonej havany, zmieszany z ciężką wonią nadgorliwie użytej wody kolońskiej. Po starej dębowej podłodze, walały się pogniecione papiery i niedbale otwarte teczki z na wpół wyciągniętymi wnętrznościami; oświetlone jedynie skąpym snopem światła, przedzierającym się przez zasłonięte żaluzje. Kent siedział za swoim ogromnym biurkiem i świdrował wzrokiem leżący na blacie egzemplarz Proroka Codziennego.
— Dzień dobry, panie Kent. Czy...
— Czego? — wydusił zachrypłym głosem, przecierając dziwnie spuchnięte oczy. Płakał. Tak, bez dwóch zdań. Deborah też by płakała, gdyby zarzucono jej romans, i to jeszcze z mężatką. Co za koszmar. Chociaż Prorok Codzienny nie podał personaliów sławnej kochanki, to jednak wystarczyło wejść do głównego holu by dowiedzieć się kim była. Oriana Prewett, z domu Parkinson. Żona Emanuela Prewetta. Ponoć zarówno ona, jak i jej mąż, nie stawili się dziś do pracy w Ministerstwie ze względów zdrowotnych. Kent natomiast popełnił ten błąd, że zbyt późno wziął najnowsze wydanie Proroka Codziennego. Deborah była świadkiem, jego próby ucieczki z biura, niecałą godzinę wcześniej, jednak grupa ciekawskich urzędników wciąż czaiła się przy windach, ostatecznie więc nie dotarł nawet do głównego holu. Zamiast tego został zmuszony do wysiedzenia w gabinecie do późnego wieczoru, kiedy to już wszyscy wścibscy czarodzieje i czarownice, opuszczą gmach ministerstwa. Dee postanowiła zgrabnie przemilczeć fakt, że autorką artykułu, który to nastręczył tyle problemów Kentowi, była jej dawna przyjaciółka z Hogwartu — Ambroise Langley.
— Mówiłem, żeby mi nie przeszkadzać. Nie wyraziłem się dość jasno? — zapytał bezbarwnym tonem, nie otrzymawszy wystarczająco szybkiej odpowiedzi.
— Bardzo jasno, ale...
Kent spojrzał na nią swoimi przekrwionymi oczami. Gdyby go nie znała, powiedziałaby, że jest na granicy wybuchu złości. Ale on nigdy nie dawał się ponieść takim emocjom. Był zbyt flegmatyczny by krzyczeć, zbyt leniwy by kogoś zwyzywać. Dla Dee, jego zmarszczone czoło, pochylona sylwetka i mocno zaciśnięte wargi, nie zwiastowały ataku złości, tylko bardzo karkołomną próbę powstrzymania nadchodzącej fali żałości i płaczu. Nie miała serca mu mówić o źle wypełnionym zawiadomieniu. Choć dla niej znajdowało się ono w centrum zainteresowania, i bolało jak drzazga wbita pod paznokieć, to jednak przy tym, problemy Kenta przypominały ogromny, ostro zakończony pal, którym przebito go na wylot. Teraz miał się już jedynie powoli wykrwawić. Tylko, że ta krew zwabiała wścibskich urzędników, krążących jak sępy nad umierającą zwierzyną; oby Minister Magii przymknął na to oko...
— Chciałam zabrać parę dokumentów. — Szybko pozbierała wszystkie leżące na ziemi papiery, zrzucone zapewne przez Kenta w akcie desperacji, po czym ułożyła je na stojącym pod ścianą sekretarzyku. Dwie rozbite szklanki naprawiła natomiast mrucząc pod nosem reparo. Nie chciała go zostawiać w tak przygnębiającym i chaotycznym miejscu, a jasne było, że sam nie miał siły by sięgnąć po różdżkę. Na sprzątaczkę też nie można było liczyć — najpewniej nie wpuści tu nikogo poza Deborah do momentu rozwiązania sprawy.
— Dziękuję — powiedział cicho, gdy skierowała się ku drzwiom.
— Mogę jeszcze jakoś panu pomóc? — Spojrzała na niego pełnym współczucia wzrokiem matki, która jest właśnie światkiem upadku swojego dziecka. Chciałaby podejść i opatrzyć wszystkie rany, ale wie, że to już nie jej rola, że dziecko musi się w końcu nauczyć jak znosić ból i iść dalej. Inaczej nigdy w pełni nie dorośnie.
— Możesz tyle nie siedzieć w moim gabinecie, bo jeszcze coś sobie ludzie pomyślą. — Kąciki jego ust delikatnie zadrgały. — Tak. Zostaw mnie samego.
— Oczywiście. — Kiedy zamknęła za sobą drzwi, dał się słyszeć ciszy zgrzyt przekręcanego zamka. Najwidoczniej Kent postanowił, raz a dobrze, uniemożliwić innym przerywanie jego miłosnej tragedii.
Deborah pogłaskała leżącego na parapecie kota, po czym wróciła za biurko. Jej wzrok prześlizgnął się po idealnie ułożonych stosach papierów i stosownie opisanych teczkach, aż znów padł na to, pożal się Boże, zawiadomienie o dziwnych rzeczach w Muzeum Historii Naturalnej. No tak. Niczego nie załatwiła. Niczego nie doprecyzowała. Zamiast tego sama będzie musiała rozwiązać ten papierkowy koszmar. Deborah czuła, że zapowiada się naprawdę wspaniały dzień.
Paxton głośno ziewnął, po czym sądząc po odgłosach, przeszedł do czyszczenia czarnego futerka. Gdyby nagle nie syknął, Deborah nawet by nie zauważyła, że ma gościa.
— Masz to wypełnić — oznajmiła wyniośle Briella, rzucając teczkę dokumentów na biurko Deborah, i tym samym burząc panujący na nim porządek.
— Proszę? — Deborah zamrugała kilkakrotnie, zupełnie zbita z tropu.
— Słońce, musisz uważniej słuchać co inni do ciebie mówią. Inaczej szybko stracisz pracę. — Briella jak zwykle wyglądała olśniewająco, w swoim gustownym granatowym kombinezonie i fikuśnie upiętych włosach. Jak zwykle jednak jej słowa, opakowane w słodki głos, pełne były palącego jadu. — To dokumenty ze sprawy z Bermondsey Wall. Potrzebuję je na wczoraj.
Deborah otworzyła teczkę i szybko przejrzała puste rubryki.
— O jakiej sprawie dokładnie mówisz? Nie mieliśmy żadnych zgłoszeń z...
Briella przewróciła oczami.
— Słońce, pamięć też ci szwankuje? Zdecydowanie za dużo czasu spędzasz ze staruszkami. Dalej mieszkasz z babcią, prawda? Godfrey dużo mi o niej mówił. Podobno nieznośna kobieta.
Na dźwięk tego imienia, po plecach Deborah przeszedł dreszcz.
— Nie wiem o czym mówisz, może...
Briella znów jej przerwała.
— Skoro tak ładnie prosisz to już ci przypomnę. Tydzień temu na Bermondsey Wall, dwójka czarodziei urządziła sobie pojedynek. Jeden z nich użył czarnej magii i zabił drugiego. Co się później okazało, oboje byli śmierciożercami. Wizengamot zaraz będzie sądził tego, który przeżył, dlatego, słońce, potrzebuję tych dokumentów na wczoraj. — Uśmiechnęła się słodko, a jej oczy dziwnie rozbłysły. — Skoro masz takie problemy z pamięcią to może się przypomnę, Briella Storstrand. Auror. — Wyciągnęła rękę do Deborah. — Żona Godfreya Storstranda, podobno się znacie. Ale może jego też nie pamiętasz...
Briella cofnęła dłoń, zanim Deborah zdążyła ją uścisnąć, po czym zaczęła spacerować po gabinecie.
— Jest twój szef? — Zacmokała. — Pewnie dużo osób chce się dzisiaj z nim widzieć. Ukochana już go odwiedziła? Jak jej tam było? Oriana? Czy ona już przypadkiem nie ma męża?
Deborah wzięła kilka głębokich oddechów i jeszcze raz przyjrzała się papierom przyniesionym przez Briellę. Ta sprawa nie podbiegała pod jej urząd. To nie jej rubryki do wypełnienia, nie jej stemple do podbicia. Oczywiście, już wielokrotnie, nie potrafiąc odmówić, przygotowywała dokumenty dla Brielli, ale przecież dzisiaj miała to cholerne, źle wypełnione zawiadomienie. A gdyby tak... W głowie Deborah pojawił się szalony pomysł. Odpychała go chwilę, wmawiała sobie, że przecież nie powinna. Ale z drugiej strony, prawa i obowiązki zastępcy szefa Urzędu Niewłaściwego Użycia Czarów nie zakazywały takiego posunięcia.
— Biedna Oriana — ciągnęła Briella, choć wyraz jej twarzy, ani trochę nie wskazywał na to, że żałowała Oriany. — Mieć młodego, prężnego męża, i romansować ze starym dziadem. Pewnie poleciała na pozycję. No cóż, nie każdy ma takie szczęście jak ja. Godfrey na przykład...
Krzesło Dee głośno zgrzytnęło o podłogę.
— Bardzo cię przepraszam, ale to nie podbiega pod mój urząd. — Deborah z powrotem wręczyła Brielli jej dokumentację. — Poza tym, wychodzę i dziś już nie przyjmuję żadnych nowych spraw.
W pierwszej chwili, Briellę dosłownie zatkało. Zamrugała kilkakrotnie, a jej policzki dziwnie wypełniły się powietrzem.
— Jak to wychodzisz? — zapytała piskliwie, gdy Deborah z kotem i teczką pod pachą, kierowała się już do drzwi. Chyba nie przypuszczała, że kiedykolwiek usłyszy odmowę.
— Mam zawiadomienie, które muszę osobiście zweryfikować. A teraz, bardzo cię proszę, wyjdź ze mną z gabinetu, bo chcę zamknąć drzwi.
Deborah dreptała korytarzem w kierunku wind, odprowadzana jadowitym spojrzeniem Brielli. Na pewno jej tego nie zapomni, i na pewno wymyśli jakąś nową intrygę by jej za to dopiec. Na razie jednak, Deborah ani trochę nie zazdrościła kobiecie wypełniania dokumentów w sprawie Bermondsey Wall. Już dano nie widziała tak źle sporządzonego raportu, a zeznania światków były istnym bełkotem. Po stokroć wolała wziąć sprawę Muzeum Historii Naturalnej, niż ganiać z aurorami i pytać ich, co właściwie mieli na myśli mówiąc "i wtedy wybuchło".
Na pierwszym piętrze, zdało jej się, że widzi te rozmierzwione złote włosy, ten prosty nos, tę dobrze zarysowaną szczękę. Nim jednak zdążyła lepiej się przyjrzeć, do windy weszło kilku wysokich czarodziei, a ona sama ruszyła w dalszą drogę, ku głównemu holowi. Ku pierwszej samotnej, terenowej misji Deborah. Kobieta miała tylko nadzieję, że nikt nie będzie mieć dzisiaj sprawy do szefostwa jej urzędu, bo właśnie, ani ona ani Kent, nie będą już dostępni.
***
Podróż autobusem do muzeum — i to jeszcze w towarzystwie kota —, zajęła Deborah więcej czasu niż przypuszczała, i zdecydowanie, przyciągnęła więcej uwagi niż by sobie tego życzyła. Gdy tylko wysiadła na przystanku, od razu puściła Paxtona, pozwalając mu zlizać z futra tłusty ślad wszystkich dotykających go w autobusie rąk.
Strażnik w muzeum nieco się skrzywił na widok kota i ostatecznie Dee musiała zostawić zwierzę w recepcji (starsza kobieta sprzedająca bilety zarzekała się, że to żaden problem i że z przyjemnością zajmie się Paxtonem).
Wewnątrz muzeum pachniało kurzem i wilgocią, a w przechodzących przez przeszklony sufit, snopach światła, wirowały tysiące małych drobinek. Starsi ludzie przechadzali się pomiędzy szkieletami pradawnych stworzeń, natomiast dzieci piszcząc i chichocząc udawały, że szkielety tak naprawdę pokrywają mięśnie i skóra, i tylko chwila nieuwagi dzieliła ich od zostania pożartym przez dinozaura. Było głośno, ale i wyjątkowo witalnie. Jakby nagle w stare mury i martwe zwierzęta, tchnięto nieco życia. Wąsaty strażnik, szybko jednak upomniał dzieciaki, i znów nad muzeum rozpostarła się zasłona ciszy, sprzyjająca każdemu kto chciał pokontemplować przeszłość. Deborah nie przyszła tu jednak filozofować. Deborah zamierzała ciężko pracować. Przygotowawszy wzór dokumentu, zapytała wąsatego strażnika, czy może porozmawiać z dyrektorem. Mężczyzna — wciąż chyba jeszcze obrażony za to, że chciała "wtargnąć" na teren muzeum z kotem — odburknął coś tylko o jakimś farbowanym okularniku — Vivienie Lièvremont, po czym odszedł uciszyć dokazujące dzieciaki. Nie zdążyła go jednak zapytać, gdzie można o tej godzinie znaleźć pana Lièvremont. Włóczyła się więc chwilę po głównej sali, szukając drzwi z napisem "Tylko dla personelu" albo złotej tabliczki "Dyrektor". Ostatecznie jednak Dee dopisało szczęście.
Wysoki mężczyzna, pasujący do opisu strażnika — z niebieskim pasemkiem włosów i w okularach — w towarzystwie jeszcze wyższego mężczyzny — z wąsem, który mógłby zawstydzić każdego, a już szczególnie wąsatego strażnika — wszedł do muzeum. Deborah postanowiła nie odkładać sprawy.
— Dzień dobry, czy mam do czynienia z panem Vivienem? — zaczęła najbardziej oficjalnie jak się tylko dało.
— W istocie. — Głos miał przyjemny, ale z silnie zaakcentowaną nutą znudzenia, zupełnie jakby codziennie tabuny ludzi chciały z nim rozmawiać, a on wcale nie miał na to czasu i ochoty.
— Jest dużo do omówienia z panem, bo jest pan tutaj dyrektorem, prawda? — zapytała, chcąc zweryfikować słowa strażnika.
— Jeszcze nie, awans na to stanowisko dostanę dopiero za jakiś czas. Prosiłbym panią do gabinetu w takiej sytuacji. Pani z Ministerstwa?
Deborah pokiwała głową, po czym jej wzrok prześlizgnął się — a właściwie uniósł się, w kierunku twarzy drugiego z mężczyzn. Jego przystojną twarz, rozświetlił szeroki uśmiech.
— Witam szanowną panią, jestem Edward Sanchez. Przyjechałem prosto z Egiptu w związku z problematyczną wystawą z epoki faraona Akmenrah. — Uścisnęła jego niezwykle dużą dłoń. Była ciepła, a opuszki palców niezwykle miękkie.
— Edward jest egiptologiem, który był przy odkrywaniu tego grobowca oraz badań nad jego artefaktami. — stwierdził Vivien, widocznie poczuwając się do lepszego przedstawienia pana Sancheza, a sam pan Sanchez zaczepnie do niej mrugnął. — Jest fachowcem w tej dziedzinie, ja specjalizuje się w prehistorii oraz tamtejszych organizmach prymitywnych, sięgając nawet miliardy lat wstecz.
— Mi również miło. Deborah Bradshaw-Paxton. Zastępca szefa Urzędu Niewłaściwego Użycia Czarów.
Edward zagwizdał, co spotkało się z piorunującym spojrzeniem Viviena, które jasno mówiło: "To muzeum, ośle".
— Jestem w takim razie zaszczycony, señorita.
Chwilę później cała trójka była już w pełnym książek gabinecie. Edward szarmancko odsunął Dee, niepokojąco głośno skrzypiące krzesło, a ona podziękowała krótkim skinieniem głowy. Kiedy usiadł obok, poczuła woń starych pergaminów, słodkich przypraw i kadzideł; i choć nigdy osobiście nie była w Egipcie, to mogłaby przysiąc, że tak właśnie musiał pachnieć. Trzeba przyznać, że mężczyzna ją zainteresował. W porównaniu do Vivienia (czy Godfreya), Edward nie wpasowywał się w model przeciętnego ministerialnego urzędnika, których to Deborah, spotykała każdego dnia. Był postawny, wysoki i zdecydowanie dbał o prezencję ubioru. I jeszcze te wąsy.
— Jak mogę pani pomóc, pani Bradshaw-Paxton? — zapytał nagle Vivien.
Dee zamrugała kilka razy, próbując wszystko sobie poukłada, po czym wyjęła z marynarki długopis i przystawiła go do opartej o kolano teczki z kartami; gotowa notować wszystko co się da.
— Dostaliśmy zawiadomienie o dziwnych rzeczach mających miejsce w tym muzeum. Prosiłabym o możliwie jak najdokładniejszy opis zjawiska, jego natury, czasu trwania i przyczyny. Jeżeli oczyliście coś się w ogóle dzieje, a nasze zawiadomienie nie jest jedynie czyjąś nieadekwatną reakcją.
Vivien pokiwał ze zrozumieniem głową i zaczął opowiadać.
<Eddie?>