wtorek, 1 września 2020

od Deborah do Edwarda

Deborah od zawsze żyła między młotem a kowadłem. Dziadek powtarzał jej by nie wyrywała się przed szereg i nie wtykała nosa w nie swoje sprawy; babka natomiast nieprzerwanie zachęcała Dee do — poniekąd agresywnej — autopromocji. Mawiała: "mężczyźni mogą sobie milczeć, ale tobie, jako kobiecie, nic się nie należy. Musisz więc o wszystko walczyć sama. Jeśli będzie trzeba — krzycz. Jeśli coś ci odbiorą — wyrwij im to z rąk. Rozumiesz?" I Dee rozumiała, nie potrafiła tylko pogodzić tych dwóch antagonistycznych sposobów postępowania. Ostatecznie robiła, więc to co potrafiła najlepiej — czyli wypełniała papiery i podnosiła larum tylko jeśli dostała źle uzupełniony formularz, albo niewłaściwie podpisane rozporządzenie. Tamtego, wyjątkowo brzydkiego sierpniowego popołudnia, zrobiła jednak krok — a właściwie sus — w kierunku rad babki. Wszystko przez to piekielnie niepoprawnie wykonane zawiadomienie. 
Początkowo, gdy pognieciony papier trafił w jej długie palce, widziała jedynie, praktycznie nieczytelny podpis i parę plam po kawie. Później dotarło do niej, że nie tylko brakuje daty, ale i odpowiedniej pieczęci, którą powinny przybić sekretarki na pierwszym piętrze. Na granicę apopleksji doprowadziła ją jednak dopiero treść zawiadomienia, pełna ogólników, niedoprecyzowanych stwierdzeń i wielopodmiotowych zdań, pozbawionych przecinka. Zrozumiała jedynie, że nocami w Muzeum Historii Naturalnej dzieją się jakieś — zgodnie z tym co napisał "pewien zaniepokojony czarodziej z sąsiedztwa" — niezidentyfikowane i niedookreślone, dziwne rzeczy. Żadnych konkretów, przybliżonego rozpoczęcia, czasu trwania czy natury tych klasycznie bezbarwnych — dziwnych rzeczy. Deborah mocno zacisnęła usta, po czym, biorąc przykład z babki, wzięła kilka głębokich oddechów. Przecież nie mogła puścić tego dalej. Co miałaby powiedzieć podwładnym? Jakie podać szczegóły? O czym by później pisała w raporcie? Co wstawiła w rubryce "charakter wykroczenia"? Czy w ogóle do jakiegoś doszło? Może te całe dziwne rzeczy wcale nie podlegały pod jej Departament? Chwilę dumała, co z tym fantem zrobić, aż w końcu szybkim, choć pełnym wahania krokiem, ruszyła do znajdującego się obok gabinetu Kenta.
Już od progu, uderzył ją gryzący zapach palonej havany, zmieszany z ciężką wonią nadgorliwie użytej wody kolońskiej. Po starej dębowej podłodze, walały się pogniecione papiery i niedbale otwarte teczki z na wpół wyciągniętymi wnętrznościami; oświetlone jedynie skąpym snopem światła, przedzierającym się przez zasłonięte żaluzje. Kent siedział za swoim ogromnym biurkiem i świdrował wzrokiem leżący na blacie egzemplarz Proroka Codziennego.
— Dzień dobry, panie Kent. Czy...
— Czego? — wydusił zachrypłym głosem, przecierając dziwnie spuchnięte oczy. Płakał. Tak, bez dwóch zdań. Deborah też by płakała, gdyby zarzucono jej romans, i to jeszcze z mężatką. Co za koszmar. Chociaż Prorok Codzienny nie podał personaliów sławnej kochanki, to jednak wystarczyło wejść do głównego holu by dowiedzieć się kim była. Oriana Prewett, z domu Parkinson. Żona Emanuela Prewetta. Ponoć zarówno ona, jak i jej mąż, nie stawili się dziś do pracy w Ministerstwie ze względów zdrowotnych. Kent natomiast popełnił ten błąd, że zbyt późno wziął najnowsze wydanie Proroka Codziennego. Deborah była świadkiem, jego próby ucieczki z biura, niecałą godzinę wcześniej, jednak grupa ciekawskich urzędników wciąż czaiła się przy windach, ostatecznie więc nie dotarł nawet do głównego holu. Zamiast tego został zmuszony do wysiedzenia w gabinecie do późnego wieczoru, kiedy to już wszyscy wścibscy czarodzieje i czarownice, opuszczą gmach ministerstwa. Dee postanowiła zgrabnie przemilczeć fakt, że autorką artykułu, który to nastręczył tyle problemów Kentowi, była jej dawna przyjaciółka z Hogwartu — Ambroise Langley.
— Mówiłem, żeby mi nie przeszkadzać. Nie wyraziłem się dość jasno? — zapytał bezbarwnym tonem, nie otrzymawszy wystarczająco szybkiej odpowiedzi.
— Bardzo jasno, ale... 
Kent spojrzał na nią swoimi przekrwionymi oczami. Gdyby go nie znała, powiedziałaby, że jest na granicy wybuchu złości. Ale on nigdy nie dawał się ponieść takim emocjom. Był zbyt flegmatyczny by krzyczeć, zbyt leniwy by kogoś zwyzywać. Dla Dee, jego zmarszczone czoło, pochylona sylwetka i mocno zaciśnięte wargi, nie zwiastowały ataku złości, tylko bardzo karkołomną próbę powstrzymania nadchodzącej fali żałości i płaczu. Nie miała serca mu mówić o źle wypełnionym zawiadomieniu. Choć dla niej znajdowało się ono w centrum zainteresowania, i bolało jak drzazga wbita pod paznokieć, to jednak przy tym, problemy Kenta przypominały ogromny, ostro zakończony pal, którym przebito go na wylot. Teraz miał się już jedynie powoli wykrwawić. Tylko, że ta krew zwabiała wścibskich urzędników, krążących jak sępy nad umierającą zwierzyną; oby Minister Magii przymknął na to oko...
— Chciałam zabrać parę dokumentów. — Szybko pozbierała wszystkie leżące na ziemi papiery, zrzucone zapewne przez Kenta w akcie desperacji, po czym ułożyła je na stojącym pod ścianą sekretarzyku. Dwie rozbite szklanki naprawiła natomiast mrucząc pod nosem reparo. Nie chciała go zostawiać w tak przygnębiającym i chaotycznym miejscu, a jasne było, że sam nie miał siły by sięgnąć po różdżkę. Na sprzątaczkę też nie można było liczyć — najpewniej nie wpuści tu nikogo poza Deborah do momentu rozwiązania sprawy.
— Dziękuję — powiedział cicho, gdy skierowała się ku drzwiom. 
— Mogę jeszcze jakoś panu pomóc? — Spojrzała na niego pełnym współczucia wzrokiem matki, która jest właśnie światkiem upadku swojego dziecka. Chciałaby podejść i opatrzyć wszystkie rany, ale wie, że to już nie jej rola, że dziecko musi się w końcu nauczyć jak znosić ból i iść dalej. Inaczej nigdy w pełni nie dorośnie. 
— Możesz tyle nie siedzieć w moim gabinecie, bo jeszcze coś sobie ludzie pomyślą. — Kąciki jego ust delikatnie zadrgały. — Tak. Zostaw mnie samego.
— Oczywiście. — Kiedy zamknęła za sobą drzwi, dał się słyszeć ciszy zgrzyt przekręcanego zamka. Najwidoczniej Kent postanowił, raz a dobrze, uniemożliwić innym przerywanie jego miłosnej tragedii. 
Deborah pogłaskała leżącego na parapecie kota, po czym wróciła za biurko. Jej wzrok prześlizgnął się po idealnie ułożonych stosach papierów i stosownie opisanych teczkach, aż znów padł na to, pożal się Boże, zawiadomienie o dziwnych rzeczach w Muzeum Historii Naturalnej. No tak. Niczego nie załatwiła. Niczego nie doprecyzowała. Zamiast tego sama będzie musiała rozwiązać ten papierkowy koszmar. Deborah czuła, że zapowiada się naprawdę wspaniały dzień. 
Paxton głośno ziewnął, po czym sądząc po odgłosach, przeszedł do czyszczenia czarnego futerka. Gdyby nagle nie syknął, Deborah nawet by nie zauważyła, że ma gościa.
— Masz to wypełnić — oznajmiła wyniośle Briella, rzucając teczkę dokumentów na biurko Deborah, i tym samym burząc panujący na nim porządek.
— Proszę? — Deborah zamrugała kilkakrotnie, zupełnie zbita z tropu.
— Słońce, musisz uważniej słuchać co inni do ciebie mówią. Inaczej szybko stracisz pracę. — Briella jak zwykle wyglądała olśniewająco, w swoim gustownym granatowym kombinezonie i fikuśnie upiętych włosach. Jak zwykle jednak jej słowa, opakowane w słodki głos, pełne były palącego jadu. — To dokumenty ze sprawy z Bermondsey Wall. Potrzebuję je na wczoraj.
Deborah otworzyła teczkę i szybko przejrzała puste rubryki.
— O jakiej sprawie dokładnie mówisz? Nie mieliśmy żadnych zgłoszeń z...
Briella przewróciła oczami. 
— Słońce, pamięć też ci szwankuje? Zdecydowanie za dużo czasu spędzasz ze staruszkami. Dalej mieszkasz z babcią, prawda? Godfrey dużo mi o niej mówił. Podobno nieznośna kobieta.
Na dźwięk tego imienia, po plecach Deborah przeszedł dreszcz. 
— Nie wiem o czym mówisz, może...
Briella znów jej przerwała.
— Skoro tak ładnie prosisz to już ci przypomnę. Tydzień temu na Bermondsey Wall, dwójka czarodziei urządziła sobie pojedynek. Jeden z nich użył czarnej magii i zabił drugiego. Co się później okazało, oboje byli śmierciożercami. Wizengamot zaraz będzie sądził tego, który przeżył, dlatego, słońce, potrzebuję tych dokumentów na wczoraj. — Uśmiechnęła się słodko, a jej oczy dziwnie rozbłysły. — Skoro masz takie problemy z pamięcią to może się przypomnę, Briella Storstrand. Auror. — Wyciągnęła rękę do Deborah. — Żona Godfreya Storstranda, podobno się znacie. Ale może jego też nie pamiętasz...
Briella cofnęła dłoń, zanim Deborah zdążyła ją uścisnąć, po czym zaczęła spacerować po gabinecie.
— Jest twój szef? — Zacmokała. — Pewnie dużo osób chce się dzisiaj z nim widzieć. Ukochana już go odwiedziła? Jak jej tam było? Oriana? Czy ona już przypadkiem nie ma męża?
Deborah wzięła kilka głębokich oddechów i jeszcze raz przyjrzała się papierom przyniesionym przez Briellę. Ta sprawa nie podbiegała pod jej urząd. To nie jej rubryki do wypełnienia, nie jej stemple do podbicia. Oczywiście, już wielokrotnie, nie potrafiąc odmówić, przygotowywała dokumenty dla Brielli, ale przecież dzisiaj miała to cholerne, źle wypełnione zawiadomienie. A gdyby tak... W głowie Deborah pojawił się szalony pomysł. Odpychała go chwilę, wmawiała sobie, że przecież nie powinna. Ale z drugiej strony, prawa i obowiązki zastępcy szefa Urzędu Niewłaściwego Użycia Czarów nie zakazywały takiego posunięcia. 
— Biedna Oriana — ciągnęła Briella, choć wyraz jej twarzy, ani trochę nie wskazywał na to, że żałowała Oriany. — Mieć młodego, prężnego męża, i romansować ze starym dziadem. Pewnie poleciała na pozycję. No cóż, nie każdy ma takie szczęście jak ja. Godfrey na przykład... 
Krzesło Dee głośno zgrzytnęło o podłogę.
— Bardzo cię przepraszam, ale to nie podbiega pod mój urząd. — Deborah z powrotem wręczyła Brielli jej dokumentację. — Poza tym, wychodzę i dziś już nie przyjmuję żadnych nowych spraw.
W pierwszej chwili, Briellę dosłownie zatkało. Zamrugała kilkakrotnie, a jej policzki dziwnie wypełniły się powietrzem. 
— Jak to wychodzisz? — zapytała piskliwie, gdy Deborah z kotem i teczką pod pachą, kierowała się już do drzwi. Chyba nie przypuszczała, że kiedykolwiek usłyszy odmowę. 
— Mam zawiadomienie, które muszę osobiście zweryfikować. A teraz, bardzo cię proszę, wyjdź ze mną z gabinetu, bo chcę zamknąć drzwi. 
Deborah dreptała korytarzem w kierunku wind, odprowadzana jadowitym spojrzeniem Brielli. Na pewno jej tego nie zapomni, i na pewno wymyśli jakąś nową intrygę by jej za to dopiec. Na razie jednak, Deborah ani trochę nie zazdrościła kobiecie wypełniania dokumentów w sprawie Bermondsey Wall. Już dano nie widziała tak źle sporządzonego raportu, a zeznania światków były istnym bełkotem. Po stokroć wolała wziąć sprawę Muzeum Historii Naturalnej, niż ganiać z aurorami i pytać ich, co właściwie mieli na myśli mówiąc "i wtedy wybuchło".
Na pierwszym piętrze, zdało jej się, że widzi te rozmierzwione złote włosy, ten prosty nos, dobrze zarysowaną szczękę. Nim jednak zdążyła lepiej się przyjrzeć, do windy weszło kilku wysokich czarodziei, a ona sama ruszyła w dalszą drogę, ku głównemu holowi. Ku pierwszej samotnej, terenowej misji Deborah. Kobieta miała tylko nadzieję, że nikt nie będzie mieć dzisiaj sprawy do szefostwa jej urzędu, bo właśnie, ani ona ani Kent, nie będą już dostępni. 
***
Podróż autobusem do muzeum — i to jeszcze w towarzystwie kota —, zajęła Deborah więcej czasu niż przypuszczała, i zdecydowanie, przyciągnęła więcej uwagi niż by sobie tego życzyła. Gdy tylko wysiadła na przystanku, od razu puściła Paxtona, pozwalając mu zlizać z futra tłusty ślad wszystkich dotykających go w autobusie rąk. 
Strażnik w muzeum nieco się skrzywił na widok kota i ostatecznie Dee musiała zostawić zwierzę w recepcji (starsza kobieta sprzedająca bilety zarzekała się, że to żaden problem i że z przyjemnością zajmie się Paxtonem). 
Wewnątrz muzeum pachniało kurzem i wilgocią, a w przechodzących przez przeszklony sufit, snopach światła, wirowały tysiące małych drobinek. Starsi ludzie przechadzali się pomiędzy szkieletami pradawnych stworzeń, natomiast dzieci piszcząc i chichocząc udawały, że szkielety tak naprawdę pokrywają mięśnie i skóra, i tylko chwila nieuwagi dzieliła ich od zostania pożartym przez dinozaura. Było głośno, ale i wyjątkowo witalnie. Jakby nagle w stare mury i martwe zwierzęta, tchnięto nieco życia. Wąsaty strażnik, szybko jednak upomniał dzieciaki, i znów nad muzeum rozpostarła się zasłona ciszy, sprzyjająca każdemu kto chciał pokontemplować przeszłość. Deborah nie przyszła tu jednak filozofować. Deborah zamierzała ciężko pracować. Przygotowawszy wzór dokumentu, zapytała wąsatego strażnika, czy może porozmawiać z dyrektorem. Mężczyzna — wciąż chyba jeszcze obrażony za to, że chciała "wtargnąć" na teren muzeum z kotem — odburknął coś tylko o jakimś farbowanym okularniku — Vivienie Lièvremont, po czym odszedł uciszyć dokazujące dzieciaki. Nie zdążyła go jednak zapytać, gdzie można o tej godzinie znaleźć pana Lièvremont. Włóczyła się więc chwilę po głównej sali, szukając drzwi z napisem "Tylko dla personelu" albo złotej tabliczki "Dyrektor". Ostatecznie jednak Dee dopisało szczęście.
Wysoki mężczyzna, pasujący do opisu strażnika — z niebieskim pasemkiem włosów i w okularach — w towarzystwie jeszcze wyższego mężczyzny — z wąsem, który mógłby zawstydzić każdego, a już szczególnie wąsatego strażnika — wszedł do muzeum. Deborah postanowiła nie odkładać sprawy.
— Dzień dobry, czy mam do czynienia z panem Vivienem? — zaczęła najbardziej oficjalnie jak się tylko dało.
— W istocie. — Głos miał przyjemny, ale z silnie zaakcentowaną nutą znudzenia, zupełnie jakby codziennie tabuny ludzi chciały z nim rozmawiać, a on wcale nie miał na to czasu i ochoty.
— Jest dużo do omówienia z panem, bo jest pan tutaj dyrektorem, prawda? — zapytała, chcąc zweryfikować słowa strażnika. 
— Jeszcze nie, awans na to stanowisko dostanę dopiero za jakiś czas. Prosiłbym panią do gabinetu w takiej sytuacji. Pani z Ministerstwa?
Deborah pokiwała głową, po czym jej wzrok prześlizgnął się — a właściwie uniósł się, w kierunku twarzy drugiego z mężczyzn. Jego przystojną twarz, rozświetlił szeroki uśmiech.
— Witam szanowną panią, jestem Edward Sanchez. Przyjechałem prosto z Egiptu w związku z problematyczną wystawą z epoki faraona Akmenrah. — Uścisnęła jego niezwykle dużą dłoń. Była ciepła, a opuszki palców niezwykle miękkie.
— Edward jest egiptologiem, który był przy odkrywaniu tego grobowca oraz badań nad jego artefaktami. — stwierdził Vivien, widocznie poczuwając się do lepszego przedstawienia pana Sancheza, a sam pan Sanchez zaczepnie do niej mrugnął. — Jest fachowcem w tej dziedzinie, ja specjalizuje się w prehistorii oraz tamtejszych organizmach prymitywnych, sięgając nawet miliardy lat wstecz.
— Mi również miło. Deborah Bradshaw-Paxton. Zastępca szefa Urzędu Niewłaściwego Użycia Czarów. 
Edward zagwizdał, co spotkało się z piorunującym spojrzeniem Viviena, które jasno mówiło: "To muzeum, ośle".
— Jestem w takim razie zaszczycony, señorita.
Chwilę później cała trójka była już w pełnym książek gabinecie. Edward szarmancko odsunął Dee, niepokojąco głośno skrzypiące krzesło, a ona podziękowała krótkim skinieniem głowy. Kiedy usiadł obok, poczuła woń starych pergaminów, słodkich przypraw i kadzideł; i choć nigdy osobiście nie była w Egipcie, to mogłaby przysiąc, że tak właśnie musiał pachnieć. Trzeba przyznać, że mężczyzna ją zainteresował. W porównaniu do Vivienia (czy Godfreya), Edward nie wpasowywał się w model przeciętnego ministerialnego urzędnika, których to Deborah, spotykała każdego dnia. Był postawny, wysoki i zdecydowanie dbał o prezencję ubioru. I jeszcze te wąsy. 
— Jak mogę pani pomóc, pani Bradshaw-Paxton? — zapytał nagle Vivien.
Dee zamrugała kilka razy, próbując wszystko sobie poukłada, po czym wyjęła z marynarki długopis i przystawiła go do opartej o kolano teczki z kartami; gotowa notować wszystko co się da. 
— Dostaliśmy zawiadomienie o dziwnych rzeczach mających miejsce w tym muzeum. Prosiłabym o możliwie jak najdokładniejszy opis zjawiska, jego natury, czasu trwania i przyczyny. Jeżeli oczyliście coś się w ogóle dzieje, a nasze zawiadomienie nie jest jedynie czyjąś nieadekwatną reakcją. 
Vivien pokiwał ze zrozumieniem głową i zaczął opowiadać.

<Eddie?>

niedziela, 30 sierpnia 2020

od Isabelle do Nicolasa

- Skądże – na jego odpowiedź kształt moich ust wykrzywił się w delikatny uśmiech niczym na słynnym obrazie ciemnowłosej kobiety. – To jest ciekawsze.
Poczułam niewielkie zdziwienie. Co sprawiło, że herbatka u świeżo poznanej osoby jest bardziej interesująca niż spacer w ten piękny deszczowy poranek? Mężczyzna musiał mieć coś nie do końca poukładane w głowie, że bez problemu zgodził się na dość nietypową wizytę, jednak nie mnie było to oceniać.
- Cieszę się – odpowiedziałam z wyraźną ulgą w głosie. – Szedłeś do pracy czy może z niej wracałeś?
Miałam cichą nadzieję, że tym pytaniem nie naruszyłam jego prywatności. W końcu nikt nie wie czego mogłam się spodziewać po moim gościu, jednak wierzyłam, że nic złego mnie nie spotka. Na potwierdzenie tej myśli wypiłam kilka łyków mojej ulubionej herbaty.
- Szedłem, tylko za wcześnie wstałem – odpowiedział. Dosłownie chwilkę później w kuchni pojawiła się kolejna osoba, babcia. Siwowłosa ze zdziwieniem spojrzała na Nicolasa, a potem uśmiechnęła się i zerknęła na mnie.
- Przyprowadziłaś gościa. Twój kolega? – kobieta z wielkim przejęciem zaczęła przeszukiwać szafki. 
- Znalazł Snowflake’a. Czego szukasz? – wychyliłam się nieco na krześle by dokładnie obserwować jej poczynania.
- Chciałam herbatę sobie zrobić, ale nie mogę znaleźć kubka – odpowiedziała zmartwiona.
- Babciu, już sobie zrobiłaś – wyjaśniłam. – Zaniosłaś do swojego pokoju, na pewno leży na stoliku nocnym.
Kobieta spojrzała na mnie, zamrugała kilka razy i zaśmiała się cicho. Podziękowała i wyszła w stronę swojej sypialni. Wzięłam głęboki oddech.
- Ma demencję – odezwałam się do Nicolasa, który chcąc nie chcąc był świadkiem tej sceny.
- Póki nie zapomni gdzie mieszka, jest dobrze – odparł odkładając kubek. Po jego minie ciężko było mi stwierdzić czy mu smakowała.
- Zaparzam jej specjalne zioła, więc nie powinno do tego dojść.
- Gdzie pracujesz? – spytał, biorąc kolejne łyki herbaty.
- W Szpitalu Świętego Munga, jako sprzedawczyni w sklepie i herbaciarni – odpowiedziałam, łapiąc prawą dłonią za kubek.
- Sprzedajesz coś konkretnego? – padło kolejne pytanie, które moim zdaniem nie miało najmniejszego sensu. Niemożliwe, by Nicolas przez całe swoje życie ani razu nie zjawił się w miejscu mojej pracy.
- Różne herbaty na wszystkie dolegliwości, więc jeśli czegoś potrzebujesz, mów śmiało – uśmiechnęłam się do niego, co odwzajemnił. 
- Zapamiętam – odpowiedział, spoglądając na wiszący na ścianie zegar.
- A ty? Pracujesz gdzieś w pobliżu? – na moje pytanie kiwnął głową.
- Tatuażysta – krótko, zwięźle i na temat.
- W nieścieralnych tatuażach Markusa Scarra? - przytaknął. - Masz gdzieś tatuaż? - Pokręcił głową.
- Praktycznie inni mają, ale nie ja – odchyliłem się do tyłu, opierając się o krzesło. - Jakoś się nie mogę zdecydować. Ale jakbyś chciała, to z chęcią zapraszam – nastała chwila niezręcznej ciszy. - Będę szedł, za kwadrans otwierają.
Mężczyzna wstał powoli i odłożył kubek w zlewie. Powtórzyłam jego ruch zaraz po tym, kiedy dopiłam swoją herbatę.
- Miło było poznać – powiedziałam, odprowadzając go do drzwi. - Może się jeszcze spotkamy.
- Możliwe, często tędy przechodzą – nałożył buty. - A jeśli spotkam Snowflake'a, jeśli dobrze pamiętam, tym bardziej.
Kiwnęłam głową, a Nicolas pożegnał się ze mną. Kiedy zamknęły się drzwi wzięłam głęboki oddech, starając się nieco uspokoić myśli. To było dość nietypowe rozpoczęcie dnia, w końcu niecodziennie zapraszałam do środka osoby ratującego mojego ukochanego zwierzęcego towarzysza, a takie sytuacje ze zniknięciem zdarzały się średnio kilka razy w miesiącu. Tak czy tak koty to urocze stworzenia chodzące własnymi ścieżkami i jeśli Snowflake miał potrzebę wychodzić sobie na dłuższe samotne spacery to ja nie byłam w stanie ich mu zabronić. Chociaż, gdybym spędziła może trochę więcej czasu nad jego wychowaniem w kocięcych latach to byłaby spora szansa na uniknięcie takich sytuacji.
- Dzień dobry, panienko Isabelle! – z zamyślenia wyrwał mnie głos mężczyzny przechodzącego przez ulicę. Zamrugałam szybko i z przerażeniem rozejrzałam się dookoła siebie. Niczym posąg stałam i wyglądałam przez otwarte okno, zastanawiając się nad nadchodzącymi wydarzeniami tego dnia. W odpowiedzi odmachałam przechodniowi i zaszyłam się w swoim pokoju. Niedługo miałam otwierać sklep, a ja dalej nie byłam przygotowana na wyjście z domu. Jak to miałam w zwyczaju, ubrałam się w sukienkę z przedłużanym tyłem, na nogi naciągnęłam długie skarpety i całość mojej kreacji dopełniłam moimi ulubionymi wysokimi butami. Z uśmiechem obejrzałam się w niewielkim lustrze stojącym w kącie mojego pokoju.
- Babciu, wychodzę do pracy – odezwałam się do staruszki stojąc w jej drzwiach. – Pamiętaj, by nikogo nie wpuszczać do domu pod moją nieobecność.
- Oczywiście kochanie – odpowiedziała nie odwracając się w moją stronę. Kobieta z przejęciem studiowała jakieś czasopismo leżące na stole przed nią.
- To do zobaczenia – uśmiechnęłam się i dokładnie zamknęłam drzwi zewnętrzne. Nucąc melodię jednej z wielu moich ulubionych piosenek kroczyłam w stronę mojego miejsca pracy.
Po prawie pół godzinie nieco zmoczona przez deszcz wkroczyłam do Szpitala Świętego Munga. Przywitałam się z kilkoma mijanymi osobami i po chwili zaszyłam się w moim najulubieńszym miejscu. 
- Dzień dobry! – niedługo po otwarciu przeze mnie sklepiku pojawił się, to znaczy pojawiła się moja pierwsza tego dnia klientka. Pojawiała się u mnie średnio dwa razy w tygodniu i każdorazowo przynosiła ze sobą własnoręcznie upieczone ciastka z czekoladą.
- To co zawsze? – uśmiechnęłam się do niej zaraz po tym jak ją przywitałam. Przytaknęła, a ja na moment zniknęłam z zasięgu jej wzroku. Zaszyłam się między dobrze znanymi mi półkami z ziołami, by po chwili znaleźć odpowiednio przygotowaną mieszankę roślin pomagającą zwalczyć wczesne objawy choroby Alzheimera. Kobiecinie nie śpieszyło się jeszcze do spędzenia reszty życia w domu spokojnej starości i chciała się nacieszyć tym co jej zostało. Kiedy wróciłam do lady i podałam klientce opakowanie z ziółkami przeprowadziłyśmy kilkuminutową konwersację. Moja rozmówczyni opowiedziała o niedawno narodzonych wnukach, ja natomiast napomknęłam o moim porannym gościu.
- Przepraszam – do moich uszu dotarło charczenie. – Czy mogłaby pani w końcu mnie obsłużyć?
Ze zdziwieniem spojrzałam na mężczyznę stojącym gdzieś obok. Jakim cudem ja go nie zauważyłam? Z zawstydzoną miną wysłuchałam jego potrzeby i po chwili podałam mu odpowiednie opakowanie.
- Pięć galeonów – powiedziałam w kierunku klienta.
- Ostatnio płaciłem cztery!
- Nie ja ustalam tutaj ceny – prychnęłam szorstko. – Jeśli panu nie pasuje, to proszę nie brać.
Bez słowa rzucił monetami na blat, złapał za opakowanie i klnąc pod nosem wyszedł. Chwilę po nim moja wcześniejsza rozmówczyni również opuściła mój sklep. Korzystając z chwilowej nieobecności przechodniów zamiotłam podłogę w pomieszczeniu i przetarłam półki. Jeszcze tylko kilka godzin i mogłam wrócić do domu.
Jak to czasami bywało coś musiało pójść nie tak i drzwi do sklepu zamknęłam dopiero godzinę po faktycznym zamknięciu. Waga tego czynu w żaden sposób nie zepsuła mojego dobrego humoru i mimo lekkiego opóźnienia powolnym spacerkiem ruszyłam do domu. O tej porze babcia powinna spać, więc nie martwiło mnie to, jak zareaguje na mój niepunktualny powrót.
Rozglądałam się po mieście jak to miałam w zwyczaju. Każdy dzień sprawiał, że te same miejsca wyglądały zupełnie inaczej niż w dniu poprzednim. Zachwycał mnie każdy najmniejszy szczegół, do czasu, gdy nie dotarłam do mieszkania. Światło w każdym pomieszczeniu świeciło się. Pomyślałam o demencji babci, jednak coś mi w niej nie pasowało. Czyżby staruszka zajęła się eliksirami, albo co gorsza, czarami? Nie sądziłam, że to się zdarzy, w końcu jej różdżka została przeze mnie zamknięta w pudełku głęboko ukrytym w szafie. Więc co w takim razie powodowało, że oprócz ciepłego żółtego światła w pomieszczeniach migały różnokolorowe światełka, a poza tym szło usłyszeć niepokojące dźwięki brzmiące jak… rzucane zaklęcia?
Z przerażeniem wbiegłam po schodach i weszłam do otwartego już mieszkania. Nie zważając na jakiekolwiek niebezpieczeństwo wskoczyłam do pokoju babci, z którego dobiegały podniesione głosy.
- Co tu się wyprawia? – krzyknęłam, starając się odwrócić uwagę nieproszonych gości ze staruszki na mnie.
- Isabelle! – krzyknęła w międzyczasie kobieta. – Uciekaj!
Nie przejęłam się jej poleceniem, odpalona adrenalina spowodowała, że chyba ryzykując swoje życie wskoczyłam przed babcię.
- Skoro stara nie chciała się dogadać, to może młoda będzie chciała! – bliżej niezidentyfikowana przeze mnie postać krzyknęła. – Ta cała Stephanie sprzedała nam leki mające wyleczyć raka, a one sprawiły, że nasza córka ma przerzuty i pogorszyły cały stan! Żądamy zwrotu pieniędzy.
Przełknęłam ślinę, nie za bardzo wiedziałam co mam powiedzieć. Byłam zła na babcię, prosiłam ją, by przestała bawić się w leczenie ludzi.
- Spróbujmy na spokojnie.. – w tym czasie druga osoba rzuciła jakimś zaklęciem w szafkę, która rozpadła na części pierwsze. – Na spokojnie porozmawiać.
- Moja szafka – jęknęła kobieta.
- Co tu jest do rozmawiania! – tym razem odezwała się druga osoba, była to kobieta. – Albo oddajecie nam pieniądze, albo… zniszczymy to mieszkanie!
Nie czekając na reakcję z naszej strony kolejne zaklęcie sprawiło, że ulubiony wazon babci wyleciał przez okno i spadł w dół, rozbijając się na kawałki. Bez słowa wyciągnęłam swoją różdżkę i kiedy już zaczęłam wypowiadać zaklęcie, druga strona tego konfliktu rzuciła to zaklęcie pierwsze i moja różdżka wypadła z mojej dłoni.

<Nicolas?>

I’m trapped in a gate

And the only key is broken
Imię: Klarus
Nazwisko: Malfoy
Wiek: 25 lat
Status krwi: Czystej krwi 
Edukacja: Ukończona szkoła magii Hogwart - Slytherin 
Różdżka: Niezbyt giętka, włókno ze smoczego serca, czerwony dąb, 13 cali
Praca: Pracownik niewidzialnego oddziału zadaniowego 
Związek: Miał kilka romansów, ale nigdy nie umiał się w żaden w pełni zaangażować. 
Orientacja seksualna: Panseksualny
Rodzina:
  • Sewer Malfoy - ojciec; brat cioteczny Abraxasa; członek rady ministrów u boku swojego brata; śmierciożerca; stosunki z synem ma nadzwyczaj dobre między innymi dlatego, iż łączą ich takie same poglądy i zdanie na temat niektórych, całkiem ważnych spraw; mężczyzna uważa syna za swoje oczko w głowie. 
  • Alina Lucy - matka; czarodziejka czystej krwi; niegdyś wykładała w Hogwarcie, jednakże przeniesiono ją na oddział urazów pozaklęciowych, gdy uznano, iż nie nadaje się na profesora; kochająca matka niestety pozostająca w cieniu męża; bardzo chciała odpowiednio wychować syna, jednak wiecznie uciszana w końcu pogodziła się z losem. 
  • Lucjusz Malfoy - kuzyn od strony ojca; starszy o 3 lata; Klarus rywalizuje z nim odkąd byli mali; za dzieciaka były to niewinne zabawy kończące się przeważnie śmiechem, jednak obecnie weszło to na wyższy stopień; uwielbiają uprzykrzać sobie nawzajem życia, a momentami biorą to na zbyt poważnie. 
  • Narcyza Malfoy (Black) - żona Lucjusza; raczej nigdy nie miała dobrych stosunków z Klarusem, gdyż ten jest dla niej oschły lub stroi sobie z niej żarty przez co spotykają go częste upomnienia od kuzyna.
  • Abraxas Malfoy - wuj; brat cioteczny ojca Klarusa; śmierciożerca; członek rady ministrów; zawzięty wróg mugoli tym samym szanowany wśród znanych czarodziejskich rodów; jego stosunki z Klarusem są bardzo przeciętne mniej więcej dlatego, iż jego twierdzenia wskazują na to, że Lucjusz jest z ich dwójki lepszy i tak powinno pozostać. 
  • Draco Malfoy - syn Lucjusza; Klarus został poproszony o zostanie jego ojcem chrzestnym, jednak odmówił twierdząc, że nie będzie on dla niego dobrym i przykładnym wujkiem; widział go może raz czy dwa na oczy.
Osobowość: Facet jak na swój wiek jest strasznie rozdartą i zagubioną osobą, chociaż wcale na takiego nie wygląda. Już od dziecka musiał radzić sobie z zachciankami rodziców, którzy chcieli wykreować go na swój sposób. Liczne sprzeczki z ojcem na temat tego, kim tak naprawdę chce być sprawiły, że stał się nieco silniejszy w ciele, lecz kruchszy w sercu. Nie umie radzić sobie z własnymi problemami, przeważnie od nich ucieka bojąc się stawić im czoła. Jedynie w konkretnych sytuacjach staje naprzeciw problemom, co i tak przychodzi mu z trudem. Zazwyczaj nie myśli o konsekwencjach swoich czynów, zaś potem bije się z poczuciem winy, które potrafi zżerać go od środka. Nigdy nie miał dobrego przykładu ze strony rodziców, przez co nie uważa się teraz za dobrego człowieka. Po części jest to niestety prawda. Problemy przeważnie rozwiązuje przemocą lub agresją, bo uważa, że inaczej nikt go nie wysłucha. W domu musiał siedzieć cicho, ale gdy podnosił głos, od razu mu się za to dostawało. Mimo słabych doświadczeń, jest on dosyć ciepłą i przyjazną osobą, która niestety skryta jest przed blaskiem słońca. Lubi pomagać i poznawać nowe osoby tym samym nie okazując swojego zaangażowania. Zawsze stara postawić się w jak najlepszym świetle, aby nie zniechęcić do siebie nikogo, choć tak naprawdę udaje kogoś, kim nie jest. Niestety czasami zdarzy mu się wybuchnąć lub powiedzieć coś nietaktownego. Często też zarzuci jakimś żartem czy sarkazmem, którego nikt może nie zrozumieć, a nawet kogoś urazić. Ciężko idzie mu mówienie o uczuciach i okazywanie ich. Nie wie, co oznacza prawdziwa miłość i troska o drugiego człowieka. Gdy temat schodzi do dzielenia swoich emocji z innymi, Klarus potrafi momentalnie ucichnąć. Zwyczajnie nie potrafi nikomu wyjaśnić co dzieje się w jego głowie i że tak naprawdę potrzebuje on pomocy. Zmaga się z wieloma lękami i chorobami, które zostały zdiagnozowane u niego już za dzieciaka, a do których rodzina nigdy się nie przyznawała. Podejrzewano u niego ADHD, dwubiegunowość, a także depresję. On zaś zawsze twierdził, że to tylko jakieś wymysły i ludzie wymyślili te choroby, aby móc stwierdzić u większej ilości osób jakieś usterki. Tak czy siak, objawy dają o sobie znać i to dość często. Nie jest twardzielem za jakiego się podaje, w rzeczywistości jest strasznie kruchy i pogubiony. Nie wie nic o rzeczach, które tak naprawdę mają w życiu głębsze znaczenie. Nie ma w życiu żadnego celu czy czegoś za czym będzie dążył. Twierdzi, że jest zbędnym trybikiem w wielkiej machinie, który zamiast przyspieszać pracę, tylko ją spowalnia. Jego cichym marzeniem jest odnalezienie ostoi, gdzie będzie czuł, że naprawde istnieje, a jego obecność nikomu nie zawadza. Klarusa nie da się określić jednym słowem, posiada on tyle zalet, ale też wad, że zanim ktoś miałby cierpliwość go rozszyfrować, to prędzej porzucił go bez słowa. Dokładnie tak samo, jak zrobiła to każda osoba z jego przeszłości. Zwyczajnie przywykł do odrzucenia i niemocy, bo stawiając czoła własnej rodzinie, nigdy nie miał szans. Mógł liczyć jedynie na pomoc matki, która i tak kierowana była przez ojca. Do tej pory potrafi udawać każdego, ale nie prawdziwego siebie i chyba właśnie za to nienawidzi siebie najbardziej.
Historia: Nie ciężko się domyślić, że gdy w rodzinie rodzi się nowe dziecko, od razu cała rodzina zostaje o tym poinformowana. W przypadku narodzin Klarusa, jako pierwsze dowiedziało się kuzynostwo jego ojca. Sewer rzecz jasna musiał pochwalić się każdemu, iż urodził mu się syn, który w przyszłości będzie ich chwałą i kimś ważniejszym, niż oni wszyscy razem wzięci. Powiadał, że będzie najlepszym czarodziejem w Slytherinie, że będzie lepszy od tych wszystkich szlam i półkrwijców i że kiedyś zabłyśnie w oczach Czarnego Pana, jak każdy przyzwoity Malfoy. Przez te wszystkie przepowiednie dowiedział się o nim również Abraxas, którego syn skończył już 3 lata i o którym mówiono w ten sam sposób, zanim nie pojawił się najnowszy członek rodziny. Kuzyni zdawali się rywalizować, jednak robili to bardzo profesjonalnie i tak, aby nikt nie stwierdził w tym chorej obsesji. Pozwalali spotykać się swoim synom, aby zapoznali się i zaprzyjaźnili. W końcu taki przyjaciel od dziecka to prawdziwy skarb, który zdecydowanie doceni się na późniejsze lata, gdy powinno zostać się zupełnie samemu. Chwile spędzane z kuzynem Klarus wspomina bardzo dobrze, mimo paru sprzeczek, które były rzecz jasna nieuniknione. Gorzej było, gdy chłopiec nieco podrósł i zajął się nim jego ojciec. Sewer zaczął realizować swoje plany najszybciej jak było to możliwe. Opowiadał synowi przeróżne opowieści o ich rodzie, o tym, że w przyszłości będzie uczył się w Hogwarcie i o tym, że jest na świecie jedyna osoba, której powinien się w pełni słuchać. Należy wspomnieć, że Sewer miał obsesję na punkcie Voldemorta, a raczej lęk przed nim sprawił, że stał się on mu aż tak posłuszny. Przez jego opowieści, mały Klarus zaczął wierzyć, iż Czarny Pan godny jest poświęcenia. Takim sposobem lata mijały, a w to wszystko starała się interweniować matka chłopca. Kiedy nie było przy nim ojca, tłumaczyła mu, że na świecie jest wiele piękniejszych rzeczy, których jego Pan nie uznaje i chce je zniszczyć. Z początku szło jej dobrze, mały blondynek zaczynał wierzyć, że piękno leży gdzie indziej, jednak po jakimś czasie wszystko zaczęło mu się mieszać. Nie umiał odróżniać dobra od zła i często je ze sobą mylił. Od tamtego momentu zaczęła się jego dwubiegunowość, z którą starali się uporać, jednak nawet coś tak błahego, przezwyciężyło magię. Nie było odwrotu, więc zapisano Klarusa na spotkania ze znajomym rodziny borykającym się z podobnymi objawami, które miały mu pomóc. Takim sposobem czas zleciał aż do momentu, gdy pierwszy raz stanął na peronie 9 i ¾. Wraz ze swoim małym wężem zprezentowanym mu przez wuja udał się do Hogwartu. Po tym, jak Tiara Przydziału umieściła go w Slytherinie, wszystko poszło już całkiem normalnie. Klarus stał się bardzo popularny w swoim domu po tym, jak na jeden dzień uśpił wszystkie zwierzęta na terenie szkoły. Oczywiście nie obyło się bez odjęcia punktów, ale pomogło to nieco jego reputacji. Nauka bardzo mu się spodobała. Ojciec postawił na obronę przed czarną magią, którą blondyn bez trudu załapał, ale jego zainteresowanie do eliksirów zawsze było ponad wszystko. Ciekawił go sposób w jaki można robić przeróżne mikstury, które potem wykorzystywało się na różne sposoby. Starał się być raczej bezproblemowy, ale znajomości jakie tam zawarł, nastawiły go na nieco gorszą ścieżkę. Jak z początku przeważnie odmawiał głupich pomysłów, tak po dwóch latach nauki sam zaczął wymyślać idiotyczne rzeczy. Profesorzy tak samo jak i uczniowie z innych domów mieli go dość zaś ci ze Slytherinu zaczęli twierdzić, że Klarus jest nawet fajniejszy od Lucjusza. Jego kochany wcześniej kuzyn zaczął robić wszystko, aby wywalono jego brata ze szkoły, bo nie odpowiadało mu stanie na drugim, a nie pierwszym miejscu. Właśnie od tamtego momentu przedtem zżyte kuzynostwo, odsunęło się od siebie. Klarus późniejsze lata edukacji wspomina raczej nudno. Im bliżej było do ukończenia szkoły, tym mniej zaczął interesować się obroną przed czarną magią, eliksirami, magicznymi stworzeniami czy nawet głupimi psikusami. Wtedy stracił większość swoich przyjaciół, którzy stwierdzili, że lata jego sławy minęły tak szybko, jak szybko przyszły. Po ukończeniu Hogwartu, Sewer ubiegał syna o stanowisko członka rady ministrów jednak przez to, że Klarus olał ostatni rok edukacji, przydzielono go do niewidzialnego oddziału zadaniowego. W wieku 24 lat czuł się, jakby przeżył już całe swoje życie i to idealnie pokierowane przez ojca. Nie mając więcej siły na codzienne wstawanie do pracy bez żadnego, nadzwyczajnego uczucia w sercu, wydostał się do świata ludzi. To tam odkrył co to znaczy dobre jedzenie, ciekawa atmosfera i fajny klimat. Zupełnie nie wiedział dlaczego jego rodzina tak bardzo gardziła mugolami, jego one fascynowały. Swoje wypady trzymał w sekrecie przed wszystkimi, wiedział, że nie wypada Malfoyowi bratać się z mugolami. Niestety pewnego dnia spowodował na londyńskiej ulicy katastrofę, a raczej zrobił to ktoś, kto się pod nie podszył. Oskarżono go o pozbawienie życia kilku mugolom za pomocą czarów czarnej magii. Wszystkie gazety zaczęły o tym huczeć, te mugolskie jak i czarodziejskie. Klarus stawiony przed sądem Wizengamot został zesłany do Azkabanu. Jego rodzina bardzo się tym przejęła, ale w pewnym sensie dumni byli z syna, iż pozbył się paru nędznych żyć. Mężczyzna za to za kratkami borykał się z okropnym poczuciem winy mimo, iż był niewinny, które zrobiło z niego na swój sposób rozdartego szaleńca. Z Azkabanu udało mu się wydostać z pomocą rodziny, która dzięki swoim znajomościom, dowiedzieli się o tym, że podszyto się pod niego za pomocą eliksiru wielosokowego. Po wszystkim Klarus wrócił do rodziny, a wtedy jego ojciec uznał, że to świetny moment na wejście w szeregi Czarnego Pana. Od tego momentu Klarus nabył Mroczny Znak i został Śmierciożercą przysięgając Lordowi Voldemortowi oddanie i lojalność. Nikt jednak nie wiedział, że w ostateczności Klarus miał odwrócić się od swojego Pana. Po całym incydencie z Azkabanem wrócił do swojego drugiego życia wśród mugoli, ale jego natarczywa ciotka legimentyka zaczęła węszyć. Na jednej z rodzinnych wizyt wyczytała z myśli Klarusa jego zamiłowanie normalnym światem i od tego czasu rozpoczęła swoje śledztwo. Szpiegowała bratanka, a gdy miała już wszystkie dowody opowiedziała o wszystkim Sewerowi. Od tego czasu wynikła wielka rodzinna afera, Klarus został zbesztany za swoje zdradzieckie zachowania. Przez jego zbyt słaby stan psychiczny, wyniósł się z domu i do tego momentu mieszka w małym mieszkaniu w Londynie. Co jakiś czas odwiedza rodzinę i upewnia się, czy sytuacja nie zmieniła się na lepsze, ale nie zapowiada się na to. Obecne życie blondyna jest całkiem zwyczajne poza tym, że krąży pomiędzy dwoma światami, z którymi niektórzy nie mają problemu, zaś inni widzą ich miliony. 
Aparycja: Klarus poszedł rzecz jasna w ślady swoich przodków, z czego wyszedł między innymi jego wzrost. Mężczyzna mierzy ponad 185 cm wzrostu, przy czym jego budowa jest raczej smukła i mniej pokaźna. Jest on szczupły, ale nie przesadnie, a jego ciało jest ładnie wyrzeźbione. Jak to każdy Malfoy, odcień jego skóry jest raczej blady, a przy pierwszej próbie opalania, robi się spieczona przez co Klarus unika słońca i kąpieli słonecznych. Co do jego nazwiska, nie trudno jest zauważyć blond czuprynę, która widnieje u większości czarodziejów z jego rodu. Jego krótkie i proste włosy są bardzo zadbane, nawet jeżeli chodzi o ich układanie. Blondyn lubi je układać, ale gdy któreś pasemko ucieknie spod żelu, nie spędza nad nim więcej czasu niż potrzeba. Można powiedzieć, że bywają dni kiedy mu się chce, ale też takie, gdy ma to głęboko w poważaniu. Kolor jego oczu bardzo ciężko jest zgodnie określić. Zależnie od światła, czasami ma je niebieskie czy morskie, a czasami zielone niczym zbyt wcześnie zerwane limonki. On sam woli, gdy wydają się zielone, ale jak wspomniano, nie ma nad tym kontroli. Kształty jego twarzy są wyraziste i ładnie zarysowane, przez co bardzo przypomina ojca o wręcz identycznych rysach. Jedyne, co go od niego odróżnia to pełne, naturalnie zaróżowione usta, które dostał od matki. Przechodząc do stylu, jaki preferuje Klarus, można powiedzieć, że różni on się od jego rodziny. Zamiast czarnych ubrań, woli zakładać białe lub szare z jakimś zielonym dodatkiem, jednak nigdy z nimi nie przepada. Nigdy nie lubił szczycić się domem, z jakiego pochodzi, ale pozwalał sobie na zachowanie chociaż małego szczegółu kojarzonego właśnie z nim. Pod względem tatuaży, jego ciało jest zupełnie czyste. Jedynie na lewym przedraminiu widnieje Mroczny Znak, który wykonał Voldemort, chociaż Klarus wcale go tam nie oczekiwał. 
Umiejętności: 
  • Mimo wszelkich bardzo ułatwionych środków transportu w świecie magii, Klarus lubi poruszać się po mieście starym autem. Uczciwie zdobył swoje prawo jazdy, a z powodu tęsknoty i sentymentu do pewnego starszego pana, któremu pomagał, porusza się on właśnie jego starym wozem.
  • Jest niespełnionym artystą, który uwielbia przelewać swoje myśli i poglądy na papier. Żaden z jego wierszy nie ujrzał jeszcze światła dziennego, gdyż jego rodzina nie popiera jego zapału i twierdzi, że to głupie zabawy dla mugoli. Tak czy siak Klarus planuje tworzyć w ukryciu dopóki mu się to nie znudzi.
  • Jest bardzo samodzielny, więc jeżeli chodzi o proste czynności domowe takie jak gotowanie czy sprzątanie, stara się robić wszystko sam mimo obecności skrzatów, które powinny wykonywać te prace za niego.
Zdolności magiczne: 
  • Śmierciożerca - za prośbą ojca oddał się Lordowi Voldemortowi tym samym stając się jednym z jego zwolenników, posiada on Mroczny Znaku, często chodzi w ich charakterystycznych czarnych szatach, ale jeżeli chodzi o oddanie Czarnemu Panu, nie jest on zbytnio wiarygodny.
  • W Hogwarcie uznawany był za jednego z lepszych uczniów obrony przed czarną magią ze Slytherinu. Zainteresowanie tą dziedziną nie wynikło z jego woli, była to zachcianka jego rodziny, więc wkuwał i nauczył się wszystkiego raczej tylko dla nich.
  • Dobrze zna się na eliksirach. Ten przedmiot zawładnął jego sercem i choć ojciec nigdy nie uważał tych umiejętności za pożyteczne, to chłopak nie zrezygnował ze swojego zainteresowania.
Ciekawostki:
  • Został oskarżony o słynną masakrę na ulicach Londynu, która na szczęście została nieco uciszona
  • Jest chory na dwubiegunowość i ADHD
  • Zawsze przy sobie ma wielki notes, w którym spisuje swoje wiersze i inne poezje
  • Uwielbia gotować potrawy, jakich nauczył się od mugoli
  • Jego wujek Abraxas podarował mu węża, którego nazwał Willyn
  • Praktycznie nie śpi, nauczył się funkcjonować bez zbyt długiego odpoczynku
  • Stracił słuch na lewe ucho podczas I wojny czarodziejów w wieku 14 lat, gdy przypadkiem go trafiono 
  • Nie ukrywa, że podczas pobytu w świecie mugoli, zachodził do kilku klubów nocnych pobawić się z ludźmi
  • Zawsze chciał mieć młodszą siostrę, zaś pozostał jedynakiem
  • Ma problem z zapamiętywaniem imion
Powiązania: Nie da się ukryć, iż Klarus nie ma zbyt wielu znajomych. Istnieje garstka czarodziejów, którzy odkryli w nim to, co najlepsze i dlatego przy nim pozostała. 
Prowadzący:  natigrati@gmail.com
Notka odautorska: Ogólnie wyszedł nudno, ale jak ktoś jest ciekawy to zapraszam do pisania. Wszelkie wątki chciałabym wpierw omówić, a dopiero potem się za nie zabrać. (Klarus wcale nie jest walmart version Draco)
Miłego żyćka!
Dodatkowe zdjęcia postaci: x x

od Nicolasa do Isabelle

Herbata z nieznajomą? Brzmi jak początek pięknej i wiernej przyjaźni, której w życiu nie będę praktykował. Mimo tego miałem jeszcze sporo czasu do rozpoczęcia pracy, a taka herbatka z miłą osobą wydawała się lepszym sposobem na spędzenie tego nudnego czasu, niż samotne wałęsanie się po mieście i szukanie jakiejś atrakcji. Ruszyłem więc za kobietą, która zaraz skręciła do jakiegoś domu. Zaprosiła mnie do kuchni, w której podała mi herbatę. Przysunąłem ją do swojej twarzy, pachniała malinami. Delikatnie zamoczyłem wargi w napoju, który był ciepły – przynajmniej miałem taką nadzieję, że sobie nie poparzę języka.
- Skądże – powiedziałem spokojnie, lekko się uśmiechając, tym samym pozbywając się jej zmartwienia. - To jest ciekawsze.
- Ciesze się. Szedłeś do pracy czy może z niej wracałeś? - zapytała i wypiła kilka łyków naparu.
- Szedłem, tylko za wcześnie wstałem – w tym momencie do kuchni ktoś wszedł. Była to starsza kobieta z siwymi już włosami. Spojrzała na mnie lekko zdziwiona, zaraz jednak się lekko uśmiechnęła.
- Przyprowadziłaś gościa – odezwała się. - Twój kolega? - podeszła do mnie i się przywitała. Potem się odwróciła do nas plecami i zaczęła czegoś szukać po szafkach.
- Znalazł Snowflake'a – wytłumaczyła kobiecie. - Czegoś szukasz? - zapytała łagodnie, wychylając się z krzesła i spoglądając, co robi starsza kobieta.
- Chciałam herbatę sobie zrobić, ale nie mogę znaleźć kubka – powiedziała trochę zmartwiona. W tym momencie zauważyłem małą podobiznę między kobietami.
- Babciu, już sobie zrobiłaś. Zaniosłaś do swojego pokoju, na pewno leży na stoliku nocnym – powiedziała spokojnie ciemnowłosa, a starsza osoba spojrzała na nią, zamrugała kilka razy i się cicho zaśmiała. Podziękowała wnuczce i wyszła z kuchni. Izabelle spojrzała na mnie. - Ma demencje – wytłumaczyła mi. W tym czasie skosztowałem swoją herbatę, która okazała się bardzo smaczna.
- Póki nie zapomni gdzie mieszka, jest dobrze – stwierdziłem, wyobrażając sobie, jak spotykam tę staruszkę na środku chodnika, z wyrazem smutku na twarzy, która nie wie, gdzie ma iść. Co dziwniejsze, trochę mnie to rozbawiło.
- Zaparzam jej specjalne zioła, więc nie powinno do tego dojść.
- Gdzie pracujesz? - zapytałem popijając herbatę.
- W Szpitalu Świętego Munga, jako sprzedawczyni w sklepie i herbaciarni – odpowiedziała, biorąc do ręki swoją herbatę.
- Sprzedajesz coś konkretnego? - kontynuowałem rozmowę.
- Różne herbaty na wszystkie dolegliwości, więc jeśli czegoś potrzebujesz, mów śmiało – uśmiechnęła się szeroko, co odwzajemniłem. Czy potrzebowałem czegoś takiego? Może. Może coś na uspokojenie? Coś na sen? Coś, dzięki czemu zacznę czuć?
- Zapamiętam – wypiłem herbatę do końca, spoglądając jednocześnie na zegar wiszący na ścianie.
- A ty? Pracujesz gdzieś w pobliżu? - skinąłem głową.
- Tatuażysta.
- W nieścieralnych tatuażach Markusa Scarra? - przytaknąłem. - Masz gdzieś tatuaż? - pokręciłem przecząco głową.
- Praktycznie inni mają, ale nie ja – odchyliłem się do tyłu, opierając się o krzesło. - Jakoś się nie mogę zdecydować – westchnąłem. - Ale jakbyś chciała, to z chęcią zapraszam – uśmiechnąłem się. - Będę szedł, za kwadrans otwierają – powoli wstałem, biorąc pusty kubek w dłoń i odkładając go do zlewu. Dziewczyna dopiła swój napar i także odstawiła naczynie do mycia.
- Miło było poznać – powiedziała, odprowadzając mnie do drzwi. - Może się jeszcze spotkamy – skinąłem głową.
- Możliwe, często tędy przechodzą – nałożyłem buty. - A jeśli spotkam Snowflake'a, jeśli dobrze pamiętam, tym bardziej – Isabelle pokiwała głową i pożegnawszy się z nowo poznaną, ruszyłem do pracy.

In the night came the killers with the cross. In the light of the moon when our lives are lost.
Wyszedłem ze sklepu i skierowałem się do swojego domu. Miałem zakupić pożywienie dla Haxy, niestety świeża dostawa miała nadejść jutro. Jak dobrze, że zawsze mam zapasy na takie okazje. 
In the dark when your blood is calling. In the dusk when the fever's crawling.
Ulice jak na tę porę dnia były dość puste. Spotkałem kilku nieznajomych mi przechodniów, na których nie zwróciłem większej uwagi. W głowie miałem tylko melodię z ostatnio usłyszanej piosenki, której tekst ironicznie, aczkolwiek humorystycznie przedstawiał negatywne strony religii. Zakochałem się nie tylko w przekazie, który okazał się być ciekawym sposobem na oderwanie się od aktualnej rzeczywistości i ujrzenie czegoś innego, niż szarego miasta za oknem, ale także dla samej melodii, która dodawała mi energii.
In the night came the killers with the cross.
To miał być zwykły wieczór, jak każdy inny. Miałem wrócić do domu, zająć się sową, przeczytać coś, sprawdzić stan swojego ciała i lenić się do czasu, aż oczy same mi się zamkną. Może dzisiaj znalazłbym wenę na nowy tatuaż? Albo znalazł coś dla siebie? Jednak dziwne światła dochodzące z budynku, w którym wypiłem herbatę z nowo poznaną Isabelle sprawiły, że wszystkie plany zniknęły. Przechodząc obok ich mieszkania, usłyszałem dziwne odgłosy. Bez problemu rozpoznałem czarodziei rzucających zaklęcia, zawsze towarzyszyły przy tym charakterystyczne gwizdy. Nie wydawałoby mi się to dziwne, gdyby nie krzyki. Stanąłem przed blokiem i po prostu patrzyłem się w okno, w którym co jakiś czas błyskały tajemnicze światła. To nie moja sprawa. Nie powinienem się tym interesować. Niestety przypominając sobie staruszkę z demencją i tą dziewczynę, której uśmiech potrafił wzbudzać litość, nie mogłem odejść.
Dobra, jeśli coś wypadnie z tego okna, to wejdę do środka.
Po chwili przez okno wyleciał wazon.

<Isabelle?>

środa, 12 sierpnia 2020

od Viviena do Hannah

Dopiero po chwili dotarło do niego, jaki błąd popełnił. Użyła zaklęcia. Przez jakieś kilka sekund ganił powietrze, dopóki taktownie nie zdemaskował jej równie niewerbalnym zaklęciem przy nieznacznym muśnięciu różdżki ukrytej w rękawie. Miał nadzieję, że niewiele osób zdążyło coś zauważyć, a nawet jeśli, to po prostu zamrugali i dziewczę powróciło do świata widzialnych. Poza tym - cóż to była za impertynencja w biały dzień! Kustosz postukał laską w miejscu, nie zauważając tego odruchu, gdy czekał na odbiór przez nią jej torebki, jaka kompletnie niezauważona - zsunęła się tej młodej damie z ramienia podczas wyciągania dłoni w stronę eksponatu. Dosłownie nie mógł w to uwierzyć, że takich ludzi jak Larry może być więcej, przy czym równie intensywnie rujnowali mu humor na resztę godzin roboczych.
- Niech się pani nie przejmuje, ja za to obrywam po łapach - wtrącił od siebie strażnik nocny, który akurat dzisiaj postanowił przyjechać o pół godziny wcześniej przed zamknięciem.
Szpakowaty mężczyzna w uniformie uśmiechał się szeroko, zajadając się karmelizowanymi orzeszkami. Ona też spróbowała, ale wyszło jej krzywo.
- Larry, nie pomagasz - fuknął na to Vivien z płomieniami piekielnymi w oczach za wielkimi, okrągłymi okularami o błękitnych oprawkach.
Gdyby miał masywną sylwetkę wojownika, to prawdopodobnie ludzie uciekaliby przed nim na sam widok tego spojrzenia. Bez pokaźnej masy mięśniowej jednak nie wyglądał aż tak przerażająco, a niekiedy wręcz komicznie.
Tymczasem kobieta odwracała wzrok to na jednego, to na drugiego, nie mogąc się zdecydować na kim go zawiesić i którego bardziej się obawiać. Wyglądało na to, że strażnik powinien ją odprowadzić do wyjścia, ale na razie nic na nie wskazywało, chociażby sądząc po ich krótkiej wymianie zdań.
- Masz jeszcze dzisiaj jakieś wycieczki albo wykłady? - zapytał, dzieląc się z Vivienem orzeszkami, a ten z krótkim “merci” wyskubał sobie kilka z papierowej torby.
- Nie, to była ostatnia.
- To może byś zrobił mały wykład tej młodej damie dlaczego…
- Nie dzisiaj – Vivien zjadł ostatniego orzeszka, po czym kuśtykając o lasce, ruszył w sobie tylko znaną drogę. 
Larry z zamyśleniem przyglądał się przez moment plecom dobrego kumpla z nocnych zmian, po czym wrócił do nieszczęśnicy nadal nerwowo ściskającej torebkę. Przekrzywił lekko głowę.
- Wygląda na to, że jednak nie unikniemy wspólnego spaceru.
Jasnowłosa pokiwała nerwowo głową, chcąc mieć jak najszybciej za sobą niefortunne spotkanie oraz odzyskać możliwość swobodnego poruszania się poza murami muzeum. Poszli zatem spokojnym krokiem, a Larry dalej pożerał orzeszki. Po ofercie podzielenia się nimi z dziewczyną, nie uzyskał żadnej odpowiedzi, więc uznał ją za niewypowiedzianą negatywną.
Następne spotkanie odbyło się kilka dni później, a Vivien zdążył zapomnieć o tym jak bardzo wcześniej zdążył się zirytować po dwakroć. Tamtego dnia nieznajoma-w-dalszym-ciągu-dziewczyna maszerowała dalej, nieco śmielej, najwyraźniej zaintrygowana kolejnymi obiektami, zmuszającymi ją do czytania o nich informacji, przysłuchiwania się jego monologom lub zwykłej obserwacji. Zdążył się po kilku godzinach oswoić z jej cichą obecnością, zupełnie jakby była już swoistym duszkiem muzealnym, a on jego dyrektorem. 
Czasami zastanawiało go to, ile dokładnie ludzie zapamiętują z tego, co do nich mówi, dzieląc się swoją wielomilową wiedzą. W pewnym sensie, gdy zaczynał mówić o swoich fascynacjach, to nie brzmiał już jak człowiek, a bardziej jak czytana przez kogoś na głos książka. Być może dlatego dziewczę okazało się tak wybornym, wiernym słuchaczem? Nie miał pojęcia. Zapamiętał w związku z jej osobą, że oprócz bycia czarodziejką, po prostu wiecznie milczała. Zapewne większości ludzi by coś takiego przeszkadzało, ale nie komuś jego pokroju, kto mógł w spokoju pracować lub po prostu być nieopodal w oczekiwaniu na kolejną wycieczkę szkolną lub studencką. 
O dziwo więcej nie ośmieliła się tknąć żadnego z eksponatów, dlatego odciągał od niej badawczy wzrok i spokojnie skupiał na swojej publice, ciesząc się takowym komfortem nabranym w stosunku do tego, co wcześniej jej nakazał. 
Dla osób postronnych mogłoby się wręcz wydawać, gdyby tak obserwowali ich od samego początku, że oto nauczyciel i jego uczennica oraz asystentka w jednym faktycznie służą temu muzeum w celach edukacyjnych dla następnych pokoleń. Nic bardziej mylnego… Choć kto zna tajemnice przyszłości?
- Dzisiaj zamykamy szybciej, bo będzie zmiana wystawy w jednej ze sekcji – mruknął lekko, pojawiając się przy niej od prawej.
Siedziała akurat spokojnie na ławce, a wyrwana gwałtownie z zamyślenia aż drgnęła.
- Przepraszam, mówił pan coś?
- Oui, że zamykamy szybciej o godzinę – powtórzył w miarę cierpliwie, choć gdzieś z tyłu już pojawiły się u niego nuty lekkiej irytacji. 
Po raz pierwszy skupił się na tym dziwnym chaosie na jej głowie, który zapewne taktownie nazywała mianem fryzury. Dla niego wyglądało to jak owca. Widział takich ogrom w Dolinie Loary, gdzie się właściwie wychował pośród setek średniowiecznych oraz późniejszych zamków, stad zwierząt wiejskich oraz niewidzialnych posiadłości czarodziejskich, wzorowanych na tych mugolskich.
- Och – westchnęła cichutko, niemal niesłyszalnie.
Nie miał pojęcia, co to mogło oznaczać. Najsłabszą umiejętnością Viviena było odczytywanie ludzkich emocji. W jego świecie robili to, co właściwe lub nie. Nie do końca orientował się w istotnych, nadal istniejących odcieniach szarości w czynach oraz emocjach. Od biedy potrafił powtórzyć to, co robiły dla niego siostry w zależności od tego, jak w danym momencie się zachowywał.
Nie działało to w stosunku do mężczyzn, o czym zdążył się przekonać na Edwardzie – swoim przyjacielu z Egiptu. 
Zastygli tak więc w tych pozach, jakby czas się zatrzymał na więcej niż kilka sekund.

<Hannah?>

od Edwarda do Deborah

Samolot wylądował o planowanej godzinie na jednym z angielskich pasów i Edward wiedział już, że to skróci jeden przyszły monolog o połowę.
- Mówiłem ci, że powinieneś wziąć wcześniejszy - prychnął w ramach powitania Vivien.
Po osobistej fatydze w związku z problemem, do jakiego go wezwał, spodziewał się nieco większej dawki entuzjazmu albo uprzejmości, ale najwyraźniej zapomniał, że ten Francuz szybko tracił cierpliwość wszędzie poza swoim muzeum. W zasadzie bywały przypadki, kiedy tam również, ale tylko wtedy, kiedy ktoś ewidentnie nie szanował jego pracy.
-Vivien, mi amigo! - ryknął na całe lotnisko Meksykanin, a okularnik aż się zagotował wewnątrz siebie. - ¿Qué pasa?
- Ca va, merci. Et toi? 
- Sprawdzasz, czy przyswoiłem sobie podstawowe odpowiedzi?
- Si - mruknął specyficznie francuski kustosz z niebieskim pasemkiem pośród ciemno czekoladowych włosów.
- ¡Excelente!
Podali sobie dłonie zgodnie z podstawowymi zasadami wychowania, ale po Vivienie było widać, iż kontakt fizyczny mocno był nie w smak. Skrzywiony, odszedł więc na nieco większą odległość, pozwalając Eddiemu ciągnąć swoją walizkę na razie samodzielnie oraz taszczyć torbę. Potem właściwie odebrał mu tą torbę na ramię i sam ją sobie zarzucił, choć dalej nie powinien, bo przecież nadal utykał. 
- Jak z nogą? - zapytał ciemniejszy z mężczyzn już w angielskim, chcąc skupić się na bardziej przyziemnych rzeczach. 
- Coraz lepiej, poza tym nie boli za bardzo. Dziękuję. Twoja ostatnia wyprawa?
- Zakończona sukcesem, co raczej ciebie jakoś specjalnie nie dziwi, czyż nie?
Po raz pierwszy Vivien faktycznie uniósł kąciki ust z resztą tak to bywa za każdym razem, kiedy schodzą w rozmowie na obiekt jego obsesji. Bez całej tej chorej wręcz pasji byłby kolejnym, prawdopodobnie zwyczajnym czarodziejem z szanowanego, francuskiego rodu, który nie umiał by znieść brudu, pyłu oraz wielogodzinnej pracy fizycznej z dala od cywilizacji. Na szczęście zdaniem Edwarda mu odbiło, choć tak pozytywnego podejścia nie miało wiele osób w towarzystwie tego uczonego. Eddie przypomniał sobie, że w zasadzie po akcji ze Stanami Zjednoczonymi zostawił go na pastwę prasy w Londynie. Gdzieś w głębi duszy odczuł poczucie winy, ale duma z najnowszych znalezisk skutecznie ją tłumiła. Poza tym Vivien zawsze mu to wybaczał, stosując tryb życia samotnika. Dlatego teraz zaczął opowiadać o swoich przygodach, gestykulując wolną dłonią, jakie przed nim pojawiły się problemy w związku z kryptami w jednej ze świątyń… Jakie to pisma niekiedy trzeba było sprytnie stosować, żeby zezwolono mu na dalsze badania… Właściwie to nawet nie przeszedł do sensownego rozwinięcia, a już Viv zamykał klapę swojego jasno beżowego mercedesa z jego bagażami w środku.
- ...ale do tego wrócimy później - przerwał nagle Eddie.
Jego właściwie można by powiedzieć, iż przyjaciel - nigdy nie pozwolił mu prowadzić swojego wiekowego samochodu od pamiętnego zarysowania mu tylnych drzwi. Z tego powodu on znalazł się na miejscu kierowcy, a pan Sanchez nigdy już tam nie wrócił od kilku lat.
- Teraz powiedz mi co dokładnie się dzieje. Najlepiej swoimi słowami i bez używania naukowego słownictwa.
- Zgoda - odparł mu lekko Vivien, zatrzaskując drzwi po swojej stronie, po czym przekręcając kluczyk w stacyjce.
Silnik rozbrzmiał od razu, więc widocznie był z nim u mechanika z tego, co zdążył się zorientować. Z radia natomiast głos Whitney Houston przypomniał Edwardowi, że ludzie obecnie słuchają innej muzyki od tej składającej się z dźwięków wydobywanych na prymitywnych instrumentach. Była to bardzo miła odmiana po takim czasie studiowania wpływu dawnych tradycji ludowych na terenie egipskim na ten rodzaj artefaktów oraz ich rozwój na przestrzeni epok.
- Wszystkie eksponaty ożywają w nocy, a tabliczka świeci się sama z siebie - stwierdził w końcu, wyjeżdżając z parkingu przy lotnisku. 
Eddie usłyszał w życiu wiele dziwnych rzeczy, ale ta na trzeźwo brzmiała znacznie gorzej od tych wypowiadanych pod wpływem każdego rodzaju napojów wysokoprocentowych. Część jego umysłu zdążyła zaprzeczyć takiej możliwości, a druga - ta bardziej racjonalna i w jakimś stopniu dojrzała - automatycznie poszukiwała wszelkich znanych wyjaśnień dla takiego zjawiska metodą naukową. Przez dobre pięć minut kompletnie się nie odzywał, pozwalając Whitney śpiewać najlepiej jak tylko potrafiła. Vivien był przeszczęśliwy.
- Będę chciał to sam zobaczyć.
- Dlatego cię tu ściągnąłem. Przygotowałem też pracownię do “badań konserwatorskich”, to też sobie w niej podłubiesz przed premierą nocnego repertuaru jej działań.
Zaparkowali od razu pod muzeum, pozostawiając nierozpakowane bagaże Eddiego w bagażniku. Istniały ważniejsze rzeczy od zaadaptowania się w Londynie, poza tym żadnemu z nich w głowie nawet nie zaświtała myśl tego pokroju. Wielcy odkrywcy ruszyli na spotkanie z tabliczką, ale w samym środku budynku muzealnego przyszło im się zmierzyć z kimś wysłanym przez ministerstwo.
- Dzień dobry, czy mam do czynienia z panem Vivienem? – brązowowłosa piękność zagadnęła jego najlepszego przyjaciela.
- W istocie – przyznał Francuz płynnym angielskim. – W czym mogę pani pomóc? 
- Jest dużo do omówienia z panem, bo jest pan tutaj dyrektorem, prawda? – ciągnęła oficjalnym tonem kobieta.
- Jeszcze nie, awans na to stanowisko dostanę dopiero za jakiś czas – stwierdził szanowny kustosz. – Prosiłbym panią do gabinetu w takiej sytuacji.
- Oczywiście – skinęła mu natychmiast głową. 
Spojrzała wtedy wymownie na Eddiego, który dostał w końcu swoje pięć minut:
- Witam szanowną panią, jestem Edward Sanchez. Przyjechałem prosto z Egiptu w związku z problematyczną wystawą z epoki faraona Akmenrah – uśmiechnął się do niej znacząco, prezentując zanadto białe uzębienie.
- Edward jest egiptologiem, który był przy odkrywaniu tego grobowca oraz badań nad jego artefaktami – wyjaśnił dodatkowo Vivien. – Jest fachowcem w tej dziedzinie, ja specjalizuje się w prehistorii oraz tamtejszych organizmach prymitywnych, sięgając nawet miliardy lat wstecz.
Prawdopodobnie to nie tego spodziewała się po dwójce czarodziejów, ale najwyraźniej miała przed sobą jeszcze sporo do odkrycia. 
- Mi również miło, jestem Deborah Bradshaw-Paxton – oznajmiła obojgu z nich, po czym ruszyła za Vivienem w głąb muzeum do sekcji biurowej.

<Dee?>

od Isabelle do Nicolasa

Niebieski kwiat i kolce. Niebieski kwiat i kolce. Niebieski kwiat i kolce. Isabelle, przynieś mi niebieski kwiat i kolce.
Spojrzałam na odchodzącego mężczyznę ubranego w długi płaszcz. Spod niego dostrzegłam ledwie widoczną, białą poświatę. Kim mogła być ta osoba? A tym bardziej, do czego były mu potrzebne niebieski kwiat i kolce? 
Pojawiłam się za ladą sklepu znajdującego się w Szpitalu Świętego Munga. Nie byłam pewna co do posiadania takiej mieszanki ziół w swoim asortymencie. Z ogromną dokładnością zaczęłam przeglądać wyposażenie herbaciarni. W duchu pochwaliłam się za utrzymanie niesamowitego porządku. Alfabet, Is. N. Niebieski kwiat jest pod N. Ale o jaki niebieski kwiat chodziło mężczyźnie? Szafirki. Goryczki. Niezapominajki. Nie. Nie o to chodziło tej tajemniczej osobie.
Pojawiłam się na łące. Dookoła były kolce. Z wielką gracją i zręcznością, niczym rasowy kot, omijałam ostre części łodygi. Nie do końca wiedziałam dokąd mam iść. Jak na zawołanie pojawiła się świecąca w ciemności ścieżka. Niczym dziecko skakałam z jednej ośmiokątnej płytki do drugiej. Była to świetna zabawa, jednak w mojej głowie pojawiła się ta sama myśl, która nie dawała mi spokoju. Niebieski kwiat i kolce. Dotarłam na polanę, swoją drogą bardzo piękną. Dookoła znajdowały się kolce pnące się w górę tworząc swego rodzaju altanę. Na „dachu” wytworzył się otwór wpuszczający światło księżyca oświetlające jedną roślinę. Bez wahania podeszłam do niej i przykucnęłam.
- Niebieski kwiat i kolce – szepnęłam, delikatnie przejeżdżając dłonią po liściach. Nie zwracałam uwagi na to, że wcześniejszy szum zamilkł, a wszystkie inne rośliny zastygły w bezruchu. Do moich uszu dotarł szelest bosej stopy idącej po trawie i liściach.
- Accio – wyszeptał mężczyzna. Dookoła niebieskiego kwiatu pojawiła się jasna poświata, a po chwili kwiat zaczął lecieć w stronę głosu. Zaciekawiona odwróciłam się i wzrokiem śledziłam podniebną podróż roślinki, która chwilę później wylądowała w dłoni osoby. Podniosłam się.
- Chodź tu, dziecino – jego głos mógłby mrozić krew w żyłach. Częściowo wbrew swojej woli ruszyłam w jego stronę. Chciałam się powstrzymać, jednak coś kazało mi dalej iść.
Odległość między nami w pewnym momencie wyniosła w przybliżeniu dziesięć stóp. Zatrzymałam się i z niepokojem oczekiwałam kolejny ruch. Spod płaszcza osoby wychyliły się mocno obite skórą kości. Między palcami znajdowała się długa, czarna różdżka.
- Cru – rozległ się szept. Zamknęłam oczy oczekując niesamowicie wielkiego bólu.
Ze dziwieniem otworzyłam oczy. Znajdowałam się w swoim łóżku, a za oknem leniwie unosiło się słońce. Zerknęłam na zegarek wiszący na ścianie i dostrzegłam na nim godzinę szóstą. Uśmiechnęłam się od ucha do ucha; starałam się trzymać regularności we wszystkich możliwych aspektach swojego życia. Zaścieliłam łóżko, założyłam na siebie jedną z moich ulubionych sukienek i zadowolona zeszłam na parter. Przygotowałam śniadanie składające się z płatków owsianych, mleka i kilku rodzajów owoców. Jak to miałam w zwyczaju przy okazji spożywania posiłku otworzyłam książkę na ostatnio przeczytanej stronie.
- Dobry dzień, Isabelle – powiedziała babcia, wchodząc do kuchni. Cmoknęła mnie w czoło i zaczęła przeglądać szafki. Staruszka miała wczesne objawy demencji, które udawało mi się łagodzić odpowiednimi ziołami. Nie do końca dawało to zamierzone efekty, kobiecina czasami zapominała odłożyć rzeczy na ich miejsce.
Zjadłam śniadanie i umyłam naczynia po sobie. Kolejnym punktem na liście mojego dnia było nakarmienie mojego kociego towarzysza. Nałożyłam pokarm do miski i zaczęłam nawoływanie kota.
- Kici kici – zajrzałam do jego ulubionego schronienia. Zaniepokoił mnie fakt, że Snowflake się nie pojawił. Był uroczym łakomczuchem i nigdy nie opuszczał posiłków. Przetrząsnęłam cały dom, niemalże od fundamentów aż po dach, a kota nadal nie było. Ubrałam buty i wybiegłam przed dom, ciągle nawołując towarzysza.
- Snowflake! – zawołałam, rozglądając się na wszystkie strony. – Snowflake!
Jakby zapadł się pod ziemię. Nie było podobne do niego by znikać o tej porze. Faktem było, że koty lubią chodzić swoimi ścieżkami, ale to nie było podobne do niego. Zrezygnowana wyszłam zza budynku, nadal go nawołując. Moją uwagę przykuł mężczyzna, który jak gdyby nigdy nic był trzymany przez nieznajomego mi mężczyznę. Na mój widok kocur podszedł do mnie i zaczął się obcierać o moją nogę. Kucnęłam i pogłaskałam go.
- Szukałam cię, gdzie byłeś? – podniosłam go i przytuliłam. Zerknęłam na człowieka, który chwilę wcześniej trzymał mojego kota. Czy on nie chciał go ukraść?
- Wałęsał się to tu, to tam – powiedział, widząc moje spojrzenie. Chcąc potwierdzić jego słowa Snowflake zamiauczał.
- Dziękuję za odnalezienie mojego kota – uśmiechnęłam się. – Czy jako podziękowanie dałbyś się zaprosić na herbatę?
Mężczyzna chwilę zastanowił się i niepewnie kiwnął głową. Bez słowa ruszyłam w stronę domu, z którego wyszłam. W międzyczasie obróciłam się, by upewnić się, że znalazca Snowflake idzie za mną. Szedł.
- Zapraszam – powiedziałam zachęcająco. Skierowałam nas do niewielkiej kuchni, gdzie kot zabrał się za swoje jedzenie. Podałam gościowi kubek ciepłej herbaty.
- Jestem Isabelle – powiedziałam, siadając naprzeciwko niego.
- Nicolas – odpowiedział wąchając herbatę.
- Mam nadzieję, że nie przeszkodziłam ci w porannym spacerze – zrobiłam nieco zmartwioną minę.

<Nicolas?>
Wizarding World